Average: 5 (2 votes)

 

Cylindrowaty
Cylindrowaty

ZEUSIE DREWNIANY

Stało się. Po niedługich perturbacjach myślowych postanowiłem pomóc Szopobylcowi w Cylindrze. Odnowiłem parę znajomości gdyż nie umiałem rekonstruować kończyn czy też szyć ubrań i butów. Zebrawszy, za srebrne dudki w dużych ilościach, odpowiednią wiedzę, zaliczywszy kilka niezbędnych kursów teoretycznych i praktycznych zaopatrzyłem się w odpowiednie narzędzia oraz materiały. Wybrałem nie za duży kuferek podróżny, nawrzucałem mu ile wlezie i wyruszyłem w podróż.

Zasłuchany w pogwizdywanie kosa i nawoływania kruków zbierających się na żer znudzony przedzierałem się przez brak chaszczy. Lekko już utrudzony wychynąłem na wydeptaną, znajomą ścieżkę prowadzącą prosto przez zakręty do Szopy. Rzuciłem okuty kuferek z rozmachem w trawę i przysiadłem na dużym, opatulonym w porosty kamieniu. Przymknąłem oczy . Oddychałem równo i głęboko chcąc pozbyć się znużenia. Słońce dobrotliwie spoglądało, a lekki wietrzyk delikatnie czesał moją łysinę. W idealnie zsynchronizowane z tą sielanką dźwięki natury lekkim krokiem w trawie zakradł się dysonans. Otworzyłem oczy i ujrzałem starszą, przygarbioną kobietę w kwiecistej chuście na głowie. Coś nucąc, a może po prostu mamrocząc, niosła kosz pełen różnych roślin. Warzyw, ziół? Patrząc pod słońce nie mogłem dostrzec szczegółów.

- Dzień dobry - jako dobrze wychowany chłopczyk przywitałem się grzecznie.

- Priwit - akcent wskazywał, że jest ona na pewno ze wschodniego pogranicza naszych krain.

- Słońce piękne, prawda? Złota, ciepła jesień, tylko się radować.

- Prawda.  Baczu, palcy boliat?

- Nie babciu, skądże znowu? Palce sprawne - podniosłem dłonie i szybko kilka razy zacisnąłem pięści, na koniec palcami zatrzepotawszy jak panna rzęsami - Stawy jeszcze młode, nie kręcą.

- Budut, darmo kłute boliat budut. Za dwa poworoty na waszom szlachu, za chrestom, babki liścia narwie. Na palcy niekhaj opatuli. Nie zabudź, liścia niekhaj narwie. Za chrestom. Nu, z bogom.

Długo patrzyłem za truchtającą, przygarbioną, coś mruczącą pod nosem kobietą. Dziwna jakaś, dobrze życzyła ale dziwna jakaś taka. I ten wyświechtany, prawdopodobnie kiedyś, w lepszych czasach czerwony bucik dyndający na sznurku uczepionym w talii.  Dziwna ona jakaś taka.  No, nie pasowała mi do niczego. Naprędce wyciągnąłem drogocenną tytoniową tutkę, zakupioną onegdaj od czarodzieja dymu Philipa Morissa. Odpaliłem i wypuściłem dym w górę, dół i dookoła siebie, obracając się szybko na pięcie. Rytuał powtórzyłem trzykrotnie.

- Szelki na wypadek - wymruczałem starodawne zaklęcie. Lepiej odczynić niż żałować poniewczasie musztardy po obiedzie.

Za drugim zakrętem zatrzymałem się na kolejny odpoczynek. Kuferek, psia mać! Twardy i kwadratowy, z każdej strony ciężki, kuty na cztery rogi. Rzuciłem go z rozmachem w pobliżu krzyża wyrastającego z wysokich traw. Splunąłem siarczyście i obficie na co miejscowy ślimak schował się szybko do domu przed nawałnicą. Pogody nie przewidzisz - pomyślałem. Odpoczywając obserwowałem mięczaka pełznącego w okoliczne poletko nad wyraz wyrośniętej babki zwyczajnej. Pomny słów starowinki napotkanej przy pierwszym postoju, urwałem kilkanaście dużych liści i wsunąłem za pazuchę. Co mi szkodzi. A co jeśli... są rzeczy, które nie śnią się fizolofom? Palce nie bolą co prawda ale jak złapie sraczka, to będzie jak znalazł. Rozbawiony rzadko spotykaną wizją znowu podjąłem trud dźwigania kuferka.

Bez przeszkód już dotarłem do Szopy, gdzie zostałem przyjęty oficjalnie i chłodno. Niemniej grzecznie i z należytym szacunkiem. Po dokładnej rewizji głęboko osobistej i wytrzepaniu karaluchów z kuferka pod silną eskortą sotni straszaków odprowadzono mnie przed oblicze mającego nadzieję być wszechwładcą wszechrzeczy.

Nie zwlekając rozłożyłem narzędzia i delikatnie acz zdecydowanie zadałem narkozę. Po wielogodzinnej operacji z obiadową przerwą na stek przekleństw tudzież łyk wody uczyniłem drewniakowi całkiem zgrabną nogę.

Oczekując na wybudzenie pacjenta rozwinąłem jedwabie i szlachetnie garbowaną korą wierzby skórę. Pobrałem miarę, rozrysowałem kształty i wykroiłem części ubrań. Z butem miałem trochę kłopotu ale jakoś rozchodziłem czule łechtany językiem. Kalecząc palce wstępnie zszyłem szaty króla, który spał obok nagi. Tymczasem Cylindrowaty się wybudził i mogłem przymierzyć oraz poprawić fastrygi.

Wielce zadowolony z osiągniętych efektów wyssałem krew z pokłutych palców i postawiłem przed delikwentem lustro.

No, i zaczęło się. Noga krótka i spuchnięta, i daleko na niej nie zajdzie. Kołnierzyk w szyję pije, materiał niedelikatny jakiś. Spodnie workowate, normalnie pumpy jutowe proletariackie bez lampasów, po prostu nogawce sznytu pańskiego brak i tkanina włochata jak dupa niedźwiedzia. Trzewik ciśnie, no, przecież już odciski porobił. Wstyd, po prostu wstyd ludowi się pokazać. I że mam iść won, a bez tekstyliów najwyższej próby i skóry italiańskiej mam mu się na oczy nie pokazywać.

Zeusie drewniany! Co mnie podkusiło żeby mu te gały wystrugać? No? Na co mi to było? Noż, ty kiju sękaty a pokręcony.

Foch.

Pod osłoną ciemnej, bezksiężycowej nocy, owijając bolące, darmo kłute palce w liście babki i omijając rozsierdzone wstydem władcy patrole straży, narażając się na gwałty i śmierć wielokrotną, udałem się do Chaty.