Average: 5 (2 votes)

 

Cylindrowaty
Cylindrowaty

MGŁA

Lecząc palce zaskakująco skuteczną babką zwyczajną i gorącą herbatą z rumem kląłem się na dawno rozwiane prochy prakarczy Cylindrowatego, że stopa moja jeśli kiedykolwiek postanie w okolicy tego próchniaka, to na pewno kopa mu zasadzi. I będzie to, zaiste powiadam wam, kop jeśli nie  doktorski habilitowany, to chociaż magisterski. Taki z papierami znaczy się. Taki co to tkanka twarda zmienia się natychmiastowo w miąższ, a zgroza pada na wsie i miasteczka. Krowy mleko przestają dawać, źrebaki dwugłowe się rodzą, zboża więdną i świnie wyją do księżyca. Złe z lasu wychodzi i strwożone masy ideologią dżendera albo, i nie daj boże, elgiebetyzmem zaraża. Masssakraaa.

Wszystko to fajnie, elegancko i jak należy, tylko to poczucie obowiązku. Jak się zaczęło, to trzeba skończyć. Przynajmniej spróbować. Doszedłszy do tej jakże odkrywczej konkluzji zebrałem się w sobie i krok po kroku zmierzyłem się z tematem.

Dzień pierwszy. Po raz kolejny wydając ciężkie srebrne dudki zanabyłem drogą kupna najlepsze z najmodniejszych materiałów. Zobaczywszy pustkę sakwy mojej popadłem w depresję przerywaną stanami lękowymi. Na granicy wyczerpania umysłowego i fizycznego odnalazłem dawno zapomnianą flaszkę syropu na ową przypadłość. Odpaliłem tutkę od Morrisa. Okadziłem ubrania i pomieszczenia.

- No, to po szklanie i na rusztowanie -  w histerii zakrzyknąłem starosłowiańską formułę odczyniającą urok pustej sakwy i trzęsącą się ręką wychyliłem odtrutkę na bezdechu. Niedługo potem czkając złowrogo popadłem w ozdrowieńczy sen.

Dzień drugi. Korzystając z miar pobranych poprzednim pobytem w Szopolandii uszyłem, jak tylko umiałem najlepiej, szykowne ubrania. Odnowiły mi się przy tym rany kłute palców więc z braku babki, nie żałując na swoim zdrowiu, suto dezynfekowałem rumem doustnie. Łatwo się domyślić, że szło jak po wódzie. Jak krew z nosa i po maluchu niespiesznie bardzo.

Dzień trzeci. Rankiem, z jakże jasnym umysłem, udałem się do zaprzyjaźnionego szewca. Ten zaś przepłukawszy szydło, profesjonalnie klnąc przerobił drogie skóry na ekskluzywny trzewik. Wyraźnie ukontentowany, z błyskiem w oku, postawił go na stole. Był taki piękny. Taki smukły, nowonarodzony, lśniący oksford bez pary. Patrzał na nas z bezgraniczną miłością i ufnością. My oniemieli cudem stworzenia odnaleźliśmy swoje ręce i w emocjach zacisnąłem palce na spoconej, oślizłej dłoni szewca.  Cudowna chwila mogłaby trwać wieczność ale młodemu się pić zachciało. Aż język wystawił. Tak nas rozczulił, że chcąc nie chcąc szewc, zaklął tylko i spod zydla księżycówy pół basa wyciągnął. No, nie można pozwolić, żeby taki ładny bucik się rozsechł. Bucik mały ale chłonny był i wyssał rzemieślnika z jeszcze jednej butli. Dobrze, że nie z cyca - pomyślałem tuląc się do szorstkiego, wełnianego swetra ojca butów wielu.

Dzień czwarty. Otworzyły się bramy piekieł i dzieło się dokonało. Kac. Gigant. Ciekawe skąd? Nie dałem rady rozkminić. Może kaszanka na zagrychę czarną juchę miała. Atoli to wiadomo z kogo szewce krew spuszczają? Nie mogąc nijak rozgryźć kwestii wbiłem klina, a drugim poprawiłem. Przez chwilę było lepiej i zrodziła się nadzieja lepszego dnia. Niestety pogieło, pozamiatało i nie wiadomo kiedy i jak wylądowałem na złomie.

Dzień piąty. Minął na wodnych kąpielach zewnętrznych i wewnętrznych, bo z wierzchu poty wyłaziły, a w środku paliło suchością straszliwą. Okowita szewca, skądinąd zacna, musiała być zaklęta bom jedzenia nie tykał ani patrzeć na niego nie mogłem. Cholera, odczynić zapomniałem. Durny ja. Jaga uczyła ale kto by tam Baby słuchał.

Dzień szósty. Odnalazłem szurnięty w kąt kufer podróżny. Poprostowałem okucia i nasmarowałem zawiasy gdyż jęk ich bolał mnie strasznie. Spakowałem ubiory, dumę oraz pusty portfel do kufra i wyruszyłem zakończyć sprawę drewniaka zwanego Cylindrowatym.

Po kolejnej nudnej acz wyjątkowej szybkiej podróży, nie wdając się w dyskusje ominąłem szerokim łukiem czające się podstępnie w krużgankach smoltoki. Postraszyłem drewniaka siekierką i z jego pełną aprobatą przymierzyłem ubrania, naniosłem poprawki i napiłem kawki. Operację powtórzyłem siedem razy i jeszcze raz. Natarłem trzewik komarzym sadłem z pierwszego tłoczenia na zimno o północy. Zadałem talk pod kołnierzyk na sztywno krochmalony i rozpyliłem śmierdzidło marki „Wozduch Puszczy”. Splunąłem trzykrotnie przez lewę ramię i rzuciłem szwabskie bodaj zaklęcie - alle szajse. Nie mogąc już nic więcej uczynić upchałem w swoich uszach grube stopery i postawiłem lustro przed drewniakiem.

Szopobylec długo przeglądał się, mrucząc i pochrząkując podnosił brodę wyżej nosa, mało nie gubiąc cylindra przy tym. Po jakiejś pół godzinie zerknął na mnie, na otwarty kufer z pustym portfelem na dnie i kazał napełnić go srebrnymi, trzygroszowymi dudkami po brzegi. Po czym stracił zainteresowanie mną i światem. Wrócił przed lustro i wzrok mu się zaciągnął mgłą samouwielbienia.

No i to by było na tyle. Tak po prostu.

Nawet foch mi nie wyszedł.

Pełen srebra i obaw, odprowadzony pełnym pogardy wzrokiem dworzan, pod sowicie opłaconą ochroną Kiciuchy, udałem się w podróż powrotną.

Dnia siódmego odpoczywałem nafochany.