Average: 5 (2 votes)

 

cylindrowaty
Cylindrowaty

PSU NA BUDĘ

Kolano pulsowało, puchło i zmieniało kolory. Nie dawało się zapomnieć. Chcąc, nie chcąc często myślałem o spotkaniu Szopobylca W Cylindrze podczas mojej ostatniej podróży do Szopy zwanej też Shedlandem. Dokładniej, to myślałem o jego oczach i związanej z nimi frustracji. Usłyszy, obwącha, siedzi i kombinuje jak to może wyglądać. Martwiło mnie, iż może mieć wypaczony obraz kontemplowanej rzeczywistości. Coś nieźle pachnie ale nijak dźwięczy albo odwrotnie. Nawet jak się zgra jedno z drugim, źle lub dobrze pojęte, to nie wiadomo, może nijak wyglądać. Jak nie wiadomo co, na ten przykład. O! Jedno jest pewne - wszystko wygląda jak nie wiadomo co. Tak, raczej nie wygląda jak wiadomo co, bo niewidomo. Tak czy siak postanowiłem pomóc. Bo żal drewniaka.

   W tym celu udałem się do mojego starego przyjaciela Zenona, okologa sławy podwórkowej z myślą nakłonienia go do długiej, wyczerpującej i niebezpiecznej podróży. Shedland co prawda po rewolucyjnej reformie pod kryptonimem "Shed light" brawurowo i nie bez oporu przeprowadzonej przez Szopobylca W Trampku, stał się miejscem jako tako cywilizowanym. Niestety tereny dzielące tę krainę i Chatę nadal były, delikatnie mówiąc, dzikie i częściowo nieodkryte. Wiązało się to często z nieprzyjemnościami potknięcia, poślizgnięcia, nie daj Boże upadku niekontrolowanego z potrzebą nagłego przeklęcia wręcz niewymownego i siarczystego spluwania. Mogło to być powodem odmowy, gdyż jak ogólnie wiadomo mój serdeczny przyjaciel i ceniony członek społeczeństwa Chaty klął siarczyście i pluł niewymownie. Z zasady. Niemniej po trzech wizytach soczyście zakrapianych i po trzymiesięcznym, telegraficznym nękaniu, w trzeciej minucie kolejnej długiej opowieści o smutnym i na wzroku okaleczonym umysłowo drewniaku, obtarłszy nos, zgodził się zalany łzami.

   Po rzetelnym treningu kondycyjnym lekko chwiejnym krokiem wyruszyliśmy w daleką podróż. W najbardziej nieznanych i niebezpiecznych okolicach okadzając się dymem tytoniowym, po niezliczonych przygodach, które opisze inną razą, ledwie żywi dotarliśmy do Szopy.

   Po nieco męczącym, krótkim odpoczynku Zenon z wyraźnym niesmakiem przeprowadził wywiad środowiskowy. Mruknął coś pod nosem i wsadził duży dębowy pobijak za pas. Zakasał nogawki, z cicha hałasując podkradł się do zamyślonego Szopobylca i szerokim gestem spuścił pobijakiem anestezję na jego równo rzeźbioną potylicę. Znieczulica szybko opanowała drewniane ciało.

   Uzyskawszy zgodę pacjenta okolog rozłożył narzędzia i niezwłocznie zdezynfekował otwór gębowy. Wiadomo higiena przede wszystkim - pomyślałem z respektem i poszedłem w ślady mistrza. Splunął niewymownie, przygryzł wargę i zaczął instruować. Słuchając jednym uchem albo brzuchem zagłębiłem dłuto czółenkowe w oczodole drewniaka. Tak oto, przy całkowitej zgodzie pacjenta i aprobacie szanowanych obywateli tej cudnej i chłodnej krainy, rozpoczęła się wielogodzinna operacja uwzroczenia. Po wielu konsultacjach, perturbacjach mało medycznych, gdzie nie raz siekiera wskazywała kierunki ułożenia naszych nerwów, po wyczerpaniu zasobu słów niewybrednych i gdy już się wydawało, że zabraknie środków dezynfekujących, co groziło przerwaniem całego przedsięwzięcia, operacja zakończyła się pełnym wątpliwości sukcesem.

   Okolog padając na ryj udał się na zasłużony odpoczynek. Ja natomiast przystąpiłem do wybudzania pacjenta ze śpiączki pobijakologicznej. Okadzając drewniaka dymem tytoniowym zakradłem się en face i delikatnym szturnięciem tęgiego kija przywaliłem go w czoło. Podparłem się kołkiem i z zaciekawieniem patrzyłem tępym wzrokiem na twarz budzącego się Szopobylca.

   Nieco skołowany drewniak poruszył cylindrem, zastrzygł uszami, rozwierając nozdrza wciągnął głęboko powietrze, mruknął i splunął. Po czym zatrzepotał powiekami, przewrócił gałkami i rozejrzał się wokół. Znów splunął, tak jakby bardziej siarczyście, szpetnie zaklął wielokrotnie i skupił wzrok na mnie. Ja rozparty dumą oczami wyobraźni już widziałem podziękowania, medale, honorowe obywatelstwo i takie tam. Na moją gębę wylazł i siadł okrakiem głupkowaty uśmiech.

   - Czego zęby suszy pokraczne stworzenie? - przecedził przez zaciśnięte usta Szopobylec W Cylindrze.

   - No... - z przejęcia nie wiedziałem od czego zacząć - Znaczy, ten, no, oczy ci zrobiliśmy, co byś...

   - Kij ci w otwór szkorbuci pomiocie. Zabieraj szmatławe cielsko znachora i wypierrr... - na koniec niezdrowo zabulgotało mu w gardle. Odchrząknął i złożył plwocinę dziękczynną u mych stóp.

   Nie zwykłem prowadzić dyskursu z chamstwem. Tyle poświęceń, niedocenionego altruizmu, poniesionych kosztów, drogich tytoniowych tutek i przelanego dezynfektyku psu na budę. Bo na to się nadaje drewniak jeden. Foch. Załadowałem Zenona na plecy i nie zważając na późną porę, i śmiertelne niebezpieczeństwa wyruszyłem w podróż powrotną, którą być może Wam kiedyś opiszę.