Average: 5 (2 votes)

 

Trampkowaty
Trampkowaty

KOSZMARKI

Drugie moje spotkanie Tego, Któremu Wiatr i Słońce, i tak dalej okazało się równie niemiłe. No, chyba nie polubię pajaca w trampku. Bywa.

Podczas wyprawy na Zaszopie  z tajnymi planami poruczonymi mi przez wyższe siły i gremia wstąpiłem do Szopy. Foch mi już minął, choć był, jasna rzecz, forever. Pomyślałem więc, że podrapię Szopobylcowi W Trampku kozy swędzące w nosie. Narcyz jak ta lala ale co mi tam, on taki sam i w ogóle. Tymczasem jemu foch nie minął, poza tym kozy sprzedał, kupił muchy i zasiedlił pustostany. Co otworzył paszcze, to wydalał z siebie chmary bzyczącego badziewia. Więc, yyy, teges, nie pogadaliśmy. Patrzyłem jak wydyma usta i wpada w samozachwyt. Chyba się czegoś napalił - pomyślałem - i nie były to liście laurowe. Hm, może majeranek albo zielone pomidory. Ciekawe. Muszę podpytać.

Tak na wszelki wypadek odpaliłem tutkę szlachetnego tytoniu i wypuściłem dym na cztery strony świata. Odczynić nie zaszkodzi.

- Tfu, na babskie jajca - splunąwszy wyszeptałem tajną, starodawną formułę odpowiednią do zaistniałej sytuacji. Muchy się jakby przerzedziły. No i elegancko.

Niezauważenie zasiedziałem się podziwiając starannie dobrane miny Szopobylca i za późno już było ruszać w dalszą zaplanowaną podróż. Rozejrzałem się po tej niewielkiej krainie. Deski, sklejki, kartony i znowu deski. Wszystko bez ładu i składu. Dżisas, co za niechlujstwo. Pajęczyny na wszystkim. Żeby chociaż poukładane, to pająkom było by lżej. Z drugiej strony pajęczaki nigdy się nie żaliły.

Nudząc się srodze przeszukałem owe szopiaste zarośla. Obrosłem przy tym w pająki, biedronki, trociny i soczyste macie. Dobrze, że przed tym odczyniłem bo strzyga lub wampierz murowany. Nie wspominając o Ciupakabrze. Szczęśliwie obyło się na kichaniu co to mało nosa nie urwało.

W jakimś niesparowanym kącie znalazłem porzucone dłuta. Po długich, pełnych zadumy, kilkusekundowych, jakżeż bezowocnych rozmyślaniach o poprzednim właścicielu narzędzi zrezygnowany w dwa palce obtarłem prawie urwany nos. Spontanicznie chapnąłem przypadkowo przytachany z nakładem sił nadprzyrodzonych, sądząc po rozmiarach, stojący obok kloc drewna. Splunąłem w nieskalane pracą dłonie i pchany czysto altruistyczną potrzebą robienia innym w poprzek, rzuciłem się do haratania rzeczonego a przypadkowego. Gdzieś około tysięcznego lub dwutysięcznego uderzenia siekiery i gorąca wsunąłem krwawiące dłonie pod pachy, siadłem na zydlu i popadłem w majaki senne.

Śniły mi się Szopobylce plujące siarczyście muchami, zakrwawione dłuta tępe jak drewniany nóż do masła i kozy skaczące po wielkim klocu, chyba niekoniecznie drewnianym. Były tam pająki wielkości kota i Kiciucha mrucząca ballady do kotleta. Coś wyło w tle księżyca, mrugała czerwień ślepi w chaszczach i jawił się błysk oślinionych kłów zadzierzgniętych  na gardle dziada, który plując krwią charczał:

Wiatr w kominie 

Szumią drzewa 

Karmią się demony 

Nocną ciszą 

Szarpie drzwiami 

Wejść czy wyjść 

W pustym parku 

Marzenia wiszą 

Wiatr szumi drzewa 

Mówi w kominie 

Demony kołyszą 

Marzenia zawisłe ciszą. 

I chciałem wstać i uciec lecz nóg nie miałem, a na rękach buty, każdy inny. Los mój marny jawił się i dookoła nieprzenikniona mgła niczym dym co szczypie w oczy i łzą czas wycieka, i spada do czarnego cylindra, z którego biała rękawiczka los wyciąga jak za uszy królika , a pies olbrzymi na to:.

Znaczy się, yyy, yyy, teges, ne,  przyśniło mi się imię nowego rzeźbotwora, ne - Szopobylec W Cylindrze, ne.

Nie przerywając chrapania strzeliłem focha tym głupotom.