Average: 5 (2 votes)

 

zapalniczka
Zapalniczka

ZAPALNICZKA I GAZ BOJOWY

Uspokoiłem się dopiero po długim spacerze na drugi dzień. Szeptałem groźne zaklęcia i okadzałem tutkami. Co mi strzeliło do durnego, starego łba? No, wariat. Racja ale żeby od razu rzucać nożem? Wreszcie, nigdy nie chybiałem więc jak to się stało, że porucznik okazał się szybkobiegaczem terenowym? W teoretyce, jak mawiał klasyk, powinien nieruchomo siedzieć na ławce. Bardzo sztywno, że się tak wyrażę. W praktyce zakrzywił czas i przestrzeń na nieokreślonym dystansie. Prawdopodobnie jeszcze nie wyhamował. Na horyzoncie, w miejscu gdzie zniknął, ciągle się unosił kurz, piach i mniejsze kamienie. Drzewa na tym kierunku straciły liście, ptaki pióra, a ziemię wypaliło na lat kilka. Nie opodal, coraz myląc nóżki, chodziła nieopierzona kura i głośnym krzykiem oznajmiała, że spotkała miłość swojego życia. Szatan nie kogut!

Rozbawiony do łez potknąłem się, aż mi but spadł. Przysiadłem na kamieniu i cierpliwie masowałem nadwyrężoną kostkę. Wyciągnąłem następną tutkę celem odczynienia uroku i zorientowałem się, że tracąc równowagę zgubiłem zapalniczkę. Przerażony padłem na kolana i łkając przeszukiwałem trawę. Musowo odczynić trzeba!

- Bude znajdeno.

Głos oderwał moją głowę i wyrzucił w górę. Spojrzałem mętnym wzrokiem na dziwnie znajomą babcię stojącą w pobliżu. Zniecierpliwiony machnąłem ręką, złapałem krótko strzyżony czerep i zanurzyłem go w zielono żółtym morzu nigdy nie koszonych mleczy. Stwierdziłem zaskoczony, że tak było nawet łatwiej przeszukiwać trawę. Plecy jakby mniej bolały.

- Odczynić, odczynić. Koniecznie odczynić. Licho nie śpi z byle kim. Skuś baba na dziada. - mamrotałem próbując przypomnieć sobie najmocniejsze zaklęcia - No, co tam babciu się znajdzie?

- Zarzygałka od Antka. On charoszyj chłop. On ciebie wsiegda dopomoże. On dobry. Dopomożit jemu povernutsja do domu. A odczyniać niemajete potreby. Licho mocno spit ta pora. Nie zabuć być ostorożnym, nie pijtie bohato. Gołowa bolit patom, moze nastaty temriava, pomroczność, po waszemu. Nu, z bogom.

I podreptała kołysząc znoszonym bucikiem bez pary uwiązanym przy biodrze.

- Aaaaa tam, co ty tam wiesz. - mruknąłem.

- Bu de znaj de no. Za rzy gał ka bu de znaj de no. - powtarzał uparcie odgłos oddalających się kroków przeplecionych dysonansem dyndającego bucika.

No, i nie znalazła się. Wiedziałem!

- W nogach śpisz, gazetami się nakrywasz. - silnie odczyniłem głupie gadanie i dodałem zaklęcie na wszelką okoliczność - Szelki na wypadek.

Rozsierdzony ruszyłem z kopyta, a będąc niedaleko wstąpiłem do Szopolandii.

Dawno mnie tam nie było więc rozglądałem się ciekawie. Krajobraz nie zmienił się ale zauważyłem poruszenie wśród obywateli. Przystawałem co i rusz zagadując napotykanych tubylców chcąc zasięgnąć języka.

Okazało się, co się okazało, aaaa.. i że była chryja z lustrem i wcięło bucik i panią i ohohohoho.  No, przecież wszystko to już wiedziałem. Byłem tam i widziałem ale warto by się więcej dowiedzieć. Tak z ciekawości, a nuż sprawa, jak to się mówi, rozwojowa jest. Przyjrzałbym się Lustereczku z bliska. Tylko, jak się dostać do sejfu. Czas się obślinić u Podlaskiego, on ma klucze.

Jak pomyślałem, tak kopnąłem się do włodarza starymi trocinami cuchnącej krainy z zamysłem włażenia do drewnianej, kanciastej dupy.

Po wstępnym, wzajemnym pieszczeniu sobie uszu pierdołami o pogodzie, poprzez komplementowanie jego ubioru i postawy godnej bogów, już wystarczająco upokorzony przeszedłem do meritum.

- Widziałem i słyszałem wielkie poruszenia w krainie wywołane ostatnimi wydarzeniami.

- Oooo, tak? Cóż to się takiego stało? - z cwaniackim uśmiechem spytał drewniak.

- Chodzi o zniknięcie dziennikarki. Mieszkańcy mówią, że UFO porwało i inne brednie. Normalnie porąbało ich markową siekierką ale ja tam byłem i wiem co się stało. To Lustereczko ma coś z tym wspólnego.

- Oooo, tak? A cóż to się takiego stało? - Diabeł wyraźnie podupadł słowotwórczo.

Patrzyłem jak spoważniał i poprawił sobie kapelutek. Struga wariata jak nic, pomyślałem rozsuwając grube wióry.

- Dziennikarka zniknęła w Lustereczku i bucik tylko po niej został. Potem straszaki je wynieśli i wszystkich przeszukali. Notatki, zdjęcia i filmy zarekwirowali, i kazali milczeć. Byłem i widziałem co się stało.

- Oooo, tak? A cóż to się takiego stało? - No, zaciął się próchniak parszywy. Podenerwowany rozglądałem się za tęgim kijem resetowym.

- Wiesz, o wszechmocny - opanowałem emocje - znam tęgogłowego co się para nauką. Moglibyśmy Lustereczko wziąć na warsztat i pogmerać przy nim młoteczkiem na kowadełku.

- Oooo, tak? - noż, nie ma opcji, jeszcze raz i przywalę klocowi.

- Myślę, że twojej wspaniałomyślności wdzięczny będąc, oddałbym obiekt badań posadowiony na nowiusieńkim warsztacie, w którego szufladach, bacz, miast balastu, dudków srebrnych, trzy groszowych, sakwę pokaźną bym umieścił  - ścisnąłem kłębek nerwów w garści z całych sił, adekwatnych do żalu wynikłego z danej obietnicy lecz wiedziałem, że skąpiec skusi się brzękiem monety.

Faktycznie, drewniak uśmiechnął się chciwie. Zwęził powieki i rzekł łagodnie.

- Oooo, tak? - widząc jak się zrywam w kierunku kija sękatego szybko dorzucił - Dobrze, już dobrze. Wydać Lustereczka nie zamierzam. Nie przekonał mnie młoteczek i kowadełko. Zbyt mało precyzyjne to narzędzia, wydaje mi się. Myślę, wdzięczność rzeczoną biorąc pod uwagę, iż oglądu rzeczy możesz dokonać w moim skarbcu, czasu poświęcając ile uważasz.

Zawołał straszaka i kazał mnie prowadzić do sejfu gdzie przedmiot zainteresowania przechowywany był i zakazał przeszkadzania w oględzinach, choćby trwało to zatrważająco długo lecz do jutra najpóźniej. Odwrócił się do mnie dupą i rozmarzył się o wnętrzu sakwy opasłej.

Obyś mchem pełnym korników obrósł - pomyślałem udając się za strażą.

Minęła minuta osiem i staliśmy przy wielkich drzwiach zdobnych w mosiężne antaby. Klucznik już nas oczekiwał i na nasz widok zaczął niespiesznie gmerać przy zamkach. Oparłem się o ścianę i przyglądałem się wysiłkom drżącorękiego szafarza. Widząc jak ze zgrzytem padł ostatni zamek ruszyłem zniecierpliwiony ku wrotom skarbca. Straszaki ze szczękiem oręża pospiesznie zagrodzili mi drogę.

- Co jest, do jasnej...?

- Czekamy na felczera. - sucho rzucił dowódca.

- A ten tu po co?

- Takie rozkazy. Bez lekarza zabroniono! - podniesiony głos i sroga mina zastopowały głośne wyrażanie mojej ciekawość.

Przewróciłem oczami i zrezygnowany znowu podparłem ścianę. Po kilku minutach przytruchtał zasapany medyk.

- Uff, przepraszam, nagły przypadek, po drodze, można powiedzieć. Tak. Nagły. Szczęśliwie, zdrowy, ładny, yyy, chłopczyk. Taa. Zdrowy. Ładny, można powiedzieć. - łapał chciwie powietrze wycierając ręce ze śluzu i krwi - Dobrze, dobrze. Jesteśmy, gotowi? Otwierajmy, pierwsze, można powiedzieć, yyy, drzwi.

Straszak chwycił antabę i zaparł się z lekkim acz długim pierdnięciem. Wszyscy milcząc cofnęli się, jakoby to robiąc miejsce szerokiemu skrzydłu masywnych drzwi, które taktownie, głośnym zgrzytem przygłuszyły dalszy wysiłek żołdaka. Felczer wszedł pierwszy i dokonał oglądu czegoś co wyglądało na pierwszy rzut oka jak śluza z filmów science fiction. Po chwili zaprosił gestem do środka. Drugi rzut oka potwierdził co pierwszy zobaczył.

- Różne, rzeczy, tu trzymamy. Z różnych krain i od dzikich, można powiedzieć, yyy,  ludów więc na wszelki, wypadek takie tam, yyy,  środki ostrożności, można powiedzieć.

Wymamrotał jakby przepraszająco medyk zamknąwszy za nami drzwi i starodawnym zraszaczem rozpylił wielką chmurę chloru. Szybko odliczył, można powiedzieć, do pięciu i powpychał wszystkich do skarbca.

- Khy khy, przepraszam, ja, was, bardzo, ale, takie, wytyczne, yyy, Izby Lekarskiej, można powiedzieć. Cholera, khy khy, gdzie ten, włącznik. Jest, khy khy, można powiedzieć.

I stała się jasność, można powiedzieć - pomyślałem z przekąsem wykaszlanej flegmy z dolnych pokładów płuc. Popier... dhy khy ło ich z tym chlorem?! Toż tym ludzi masowo truli, pierwszy raz bodaj pod Ypres. Oj, dobrze, że tak szybko liczył je... bhy khy ny weterynarz. Odkaszlawszy swoje rozglądałem się dookoła.

- Felczer! Tutaj! Chyba trup! - przyduszonym głosem zakrzyknął dowódca straszaków i wskazywał paluchem ciało kobiety leżące przy Lustereczku.

Starszy fachura od gazu bojowego potruchtał pośpiesznie do ciała i przypadł na kolano. Przytknął palce do tętnicy szyjnej. Z dezaprobatą pokiwał głową i zbliżył ucho do ust kobiety. W końcu wyciągnął z kieszeni małe lusterko i przejrzał się w nim poprawiając tupecik.

- Może być, można powiedzieć. Może być. Yyy, co to ja chciałem? Aha! - zbliżył lusterko do ust ewentualnej denatki i obserwował powierzchnię przez dłuższą chwilę. - Jeszcze dycha, można powiedzieć. Ledwo dycha.

Otworzył torbę przewieszoną przez ramię i wrzucił tam lusterko po czym nerwowo grzebał w niej mamrocząc coś pod nosem. Wreszcie wyciągnął butelkę sprężonego powietrza do przedmuchiwania elektroniki i wielce dumny dmuchnął z niej pod nos pacjentki. Rozpiął trzy górne guziki jej bluzki i przyłożył ucho do piersi. Wielce zadowolony splótł dłonie i ucisnął bez odrywania trzydzieści razy. Wyprostował się i rozejrzał. Rumieniec wypełzł na stare policzki.

- Ja tylko, ratuję, życie, można powiedzieć, yyy, ratuję, życie.

Obtarł ślinę ze swoich ust i zaciskając kobiecie skrzydełka nosa zapodał dwa oddechy ratownicze. Zakasał rękawy i zaczął czynności powtarzać.

Zniesmaczony odwróciłem wzrok i rozejrzałem się po skarbcu. Przeładowany różnymi różnościami do granic wytrzymałości miał tylko na środku trochę więcej miejsca, gdzie postawiono przedmiot mojej wycieczki. Obszedłem Lustereczko dookoła. Nic ciekawego. Wyglądało tak samo jak w dniu pokazu na którym byłem. Przy samej podstawie dostrzegłem leżącą metalową zapalniczkę. Udając, że mnie coś zainteresowało na samym dole przykląkłem i zawinąłem ją w dłoń. Wstałem i nadal udając wielkie zainteresowanie obszedłem Lustereczko jeszcze raz i korzystając, że mnie oddzieliło od reszty obejrzałem znalezisko.

Z jednej strony płaskorzeźba orła, a z drugiej  miejscami mocno już wytarty grawerowany napis "Porucznikowi Antoniemu ....  za zasługi w ... kampanii ... Imperium". Kurczę, może jednak Antek nie zmyślał? Wygląda na to, że jego historia ma ręce i nogi, a ja go nożem i psem. Cholera.

Plask! Bez ceregieli zostałem wyrwany z zamyślenia. Resuscytowana  kobieta w międzyczasie raczyła była odpowiedzieć pozytywnie na podjęte działania.

- Gdzie z tym jęzorem, złamasie kutany. Coś ci się we łbie popierdoliło, oblechu stary, gdzie z łapami zboku jeden! Noż, kurwa, a gdzie bucik, psiamać! Oż ty farfoclu miękkim kijem trącany!

Plask! Trzask! Chrup! Łup! Doktorkowi się dostawało jak na gali walk mieszanych.

- Ja tylko życie, yyy, ratowałem, można powiedzieć. Ja, doktorem, jestem, yyy, można powiedzieć. - tłumaczył się felczer oganiając się jak od wściekłej osy.

- Z łapami na cyckach i z jęzorem w mojej gębie?! A to twarde na moim udzie to pewnie, kuźwa, respirator? Jak ci go urwę...

- Jak już paniusia się ocuciła, to do paki. - wtrącił się dowódca straszaków, wyciągnął kajdany i brząknął nimi jak duch potępiony czym wywołał niezdrowy śmiech u swoich podwładnych.

Doktorek skoczył na równe nogi i stanął między brzęczącym żelastwem a swoją, hm, pacjentką? no, niech będzie.

- Nie pozwalam, yyy, można powiedzieć. Zbadać trzeba, obserwować, yyy, leczyć, można powiedzieć.

Straszak ruszył na niego i zaczęli się szarpać. Kątem oka dostrzegłem za nimi szybki ruch. Kobieta skoczyła w Lustereczko. Jeden ze straszaków rzucił się szczupakiem chcąc złapać za, jeszcze przez chwilę, wystającą stopę. Prawie mu się udało lecz tylko przywalił twarzą w cokolik i musiał się obejść smakiem własnej krwi.

- Oddział Alfa wzywam posiłki. Jesteśmy pod ostrzałem. Ranny żołdak. Skarbiec główny. Powtarzam. Oddział Alfa wzywa posiłki. - darł się do walki talki dowódca straszaków. Spojrzał na felczera z błyskawicą w oku - Opatrz go! Policzymy się później. Pod ścianę i ręce nad głowę!

Rozejrzałem się zdumiony do kogo ta gadka i w tym momencie zostałem, dosłownie, rzucony na ścianę. Rozsunięto mi nogi i wykręcono rękę.

- Jeden niepotrzebny ruch i po tobie - poczułem gorący oddech komandosa na karku. Na wszelki wypadek zamarłem.

- Baaaczność!

- Spocznij. Co tu się wyprawia sierżancie?

Oż, kurde! Poznałem ten głos! Porucznik. Antoni. Kurde, tylko który? Ten stąd czy ten co u mnie był? A może jeszcze jakiś inny podróżnik?

- Melduję, że ten tutaj oto rzezimieszek w zmowie z doktorkiem i pańcią nieokreślonej proweniencji odurzywszy nas gazem bojowym chcieli dokonać sabotażu, kradzieży oraz najprawdopodobniej dokonawszy mordów okrutnych doprowadzić puczem do przewrotu kierując zorganizowaną grupą przestępczą o charakterze militarnym...

- Dobra, dobra. Znam cię sierżancie. Wszędzie tylko szpiedzy i spiski. Puścić mi no tego rzezimieszka domniemanego.

Porucznik przyglądał mi się długo. Po czym obszedł mnie dookoła, westchnął i znów mi się przyglądał.

- Znów się spotykamy. Znowuż Lustereczko, dziennikarka i ty. Ciekawe, ciekawe. Póki co dziękuj władcy tej krainy. Wolny jesteś. Pamiętaj jednak, że na oku cię mamy. Zjeżdżaj.

Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Ruszyłem z kopyta. Znów mi się udało. Żyje.

- Stop! Przeszukać go!

Straszak w drzwiach złapał mnie za kołnierz, że o mało nie pogubiłem butów. Obrócił mnie w powietrzu i wylądowałem na podłodze twarzą do ziemi. Zanim złapałem oddech przetrzepano mi kieszenie. Pozbawiono grosiwa, tutek i zapalniczki oraz w sposób nagły postawiono na nogi.

Porucznik przyglądał się zapalniczce.

- To moja, do przypalania tutek od Morrisa  - bąknąłem mało przekonywująco.

- Do czego służy to ja wiem ale twoja nie jest. No, chyba, że masz na imię Antoni - uśmiechnął się przekornie.

- Ale...

Porucznik gestem kazał mnie odprawić, co straszak wykonał dość gwałtownie i wyleciałem z jękiem za drzwi.

- Ale..

- Wypad mi stąd i to bez fochów, kuźwa.

Widząc podniesiony palec i lufę skierowaną w moje okolice dziwnie cicho oddaliłem się lizać rany. Za winklem nie wytrzymałem jednak i bacznie rozglądając się strzeliłem małego focha. Takiego bardziej sobie a muzom.