Average: 5 (2 votes)

 

maczeta
Maczeta chwilowo niewibrująca

WIBRUJĄCY DŹWIĘK ZWIASTUJĄCY REKORD

Siorbałem z porcelany rozanielony boskim smakiem kawy. Między łykami puszczałem kółka z dymu i słuchałem drących dzioby ptaszków. Słońce ogrzewało świeże, rześkie, poranne powietrze i życie wydawało się znośnym. Wtem drzemiący do tej pory u mych stóp pies zerwał się i zjeżył sierść. Wciągnął powietrze i warknął.

- O tej porze to raczej nie kurier - mruknąłem.

Wychyliłem się za róg, rozejrzałem i jakby mi kto dechą przywalił. Od strony szopy zbliżał się mężczyzna, którego od razu rozpoznałem. To był ten cholerny oficer. Przebrany w cywilne ciuchy ale to na pewno był on. Czego chce? Co robić?

Wpadłem do Chaty i chapnąłem duży nóż. Wsunąłem go za pazuchę i skrzyżowałem ręce na piersi. Rzut oka w lustro. Może być. Mam jeszcze psa. Troszkę spokojniejszy wyszedłem na spotkanie.

Przybysz z widocznym wahaniem zatrzymał się na opłotkach. Rozejrzał się i zobaczywszy mnie ponownie ruszył.

- Ani kroku! - zakrzyknąłem groźnie, wróble zerwały się z hałasem na pomoc, a Czako wyszczerzył kły i zabulgotał ostrzegawczo

- Oku, oku - dołączyło echo niosąc ze sobą zapach bagienka.

Przybyły zamarł zaskoczony tak zmasowanym atakiem.

- Spokojnie - zmartwychwstał i uniósł ręce w pojednawczym geście - Przychodzę w pokoju. Muszę z panem porozmawiać. Jest to dla mnie bardzo ważne.

Przyglądałem mu się uważnie. Biorąc pod uwagę wcześniejsze, przelotne spotkania zaciekawiło mnie co jest takie ważne? Uspokoiłem psa i bez słowa, wolną ręką wskazałem ławkę pod ścianą. Gość, krytycznie oceniwszy czystość siedziska, przysiadł na krawędzi. Milcząc rozglądał się ciekawie dookoła. Czako delikatnym bulgotem z gardła dawał znać, że ma go na oku i śniadania jeszcze nie spożywał. Co prawda nigdy tak wcześnie nie jadał ale nie czułem potrzeby sprostowania. Wyciągnąłem drogocenną tutkę tytoniową, odpaliłem i głośno wypuściłem kłąb dymu.

- Mów.

- Pamiętasz jak spotkałeś mnie pierwszy raz, przy takim dużym krzaku bzu? - kiwnąłem głową na tak - To był drugi raz. Długo się błąkałem. Nie wiedziałem co się dzieje...

- Zaraz, zaraz, co drugi raz? Mówiłeś, że pierwszy. - zniesmaczony, nerwowo zdusiłem tutkę w popielniczce.

- No, tak, chaotycznie zacząłem - przeczesał włosy - Od początku. Może przedstawię się. Mam na imię Antoni i jestem porucznikiem Imperialnych Służb Bezpieczeństwa. Imperium to kraina, hm, jak by to powiedzieć? Nie stąd. Wiem jak to brzmi ale będę starał się to wyjaśnić.

- Będzie ciężko. - mruknąłem.

- Tak, trafna uwaga. Jak już wspomniałem przy bzie spotkaliśmy się drugi raz. Przynajmniej z mojego punktu widzenia. W moim kontinuum czy jakkolwiek by to nazwać. Opowiem ci jak to wygląda na mojej osi czasu. - Przerwał i zadumał się.

- Zauważ, nie przerywam ci. Dalej, z werwą. Nie mam całego dnia na opowieści z mchu i paproci. - zaciekawił mnie ale ponagliłem z udawaną niecierpliwością.

- Ciężko to pozbierać w sensowną całość. Wybacz. Zacznę od tego, że pewnego dnia, jeszcze w moim świecie, wezwano mnie do nagłego przypadku, a tam ta wasza dziennikarka (wtedy jeszcze nie wiedziałem tego, oczywiście),wydziera się na mnie. Turlaj dropsa, dziadu! Zamknij ryj! Oddajesz bucik i won! Bucik, przeprosiny, a może wam się upiecze. Łajzo wredna, bucik, bo się wkurwię na maksa! Jeszcze więcej tego było ale nie oto chodzi.

Porucznik poprawił rękawy tweedowej marynarki. Westchnął głośno.

- Wredna cholera jakaś. - wtrąciłem.

- Dokładnie tak samo pomyślałem. Gdy mnie wezwano po służbie, w trybie nagłym, nie przypuszczałem, że to będzie tak bardzo irytujący wieczór. Rozkrzyczana i szarpiąca się kobieta okazała się zagadką. Nie istniała według baz danych Imperium, a mówię ci, ono znało wszystkich. Wszystkie sposoby identyfikacji nie dały efektu. Od czasu wprowadzenia systemu rozpoznawania i klasyfikowania obywateli zdarzyło się to pierwszy raz. Prawdopodobnie dlatego ta sprawa miała najwyższy priorytet. Duma hegemona została splamiona. Dlatego zostałem wezwany. Byłem najlepszy. Znałem wszystkie wzorce zachowań i najmroczniejsze zakamarki umysłów. Nie chciała gadać po dobroci, to wsadziłem ją do bębna.

- Co to jest ten, no, bęben? - przerwałem memu gościowi.

- To zderzacz neuronów tworzący splątanie synaps różnych umysłów. Taka maszyna do grzebania w głowie, krótko mówiąc. Nazywana tak ze względu na kształt. Nie wiem dokładnie jak działa ale uwierz mi, działa.  Wsadziliśmy więc ją  do bębna, później ja dołączyłem i sparowaliśmy umysły. Wiele tam zobaczyłem, długo by opowiadać. Bądź co bądź dotarłem do miejsca gdzie linia jej osi czasu niknęła w wielkiej falującej tafli szkła okna widokowego na ostatnim piętrze mojego ministerstwa. Przekroczyłem tę granicę i zaskoczony stanąłem  w pełnym ludzi, gwarnym pomieszczeniu. Nie będę się rozwodził bo byłeś tam. Jak się okazało później, albo wcześniej, bo się gubię, był to pokaz lustereczka. Wiesz o czym mówię?

Skinąłem głową w ciszy. Obserwowałem mowę ciała nieoczekiwanego gościa. Ściskając nóż schowany za pazuchą jeszcze nie zdecydowałem czy to wariat kompletny, czy tylko lekko szurnięty wyznawca teorii spiskowych.

- W końcu zobaczyłem tam siebie i to było za dużo. Nastąpiło sprzężenie zwrotne, splątałem się ze swoim umysłem z innego czasu i przestrzeni. Ciężki stan, tylko moje wieloletnie doświadczenie pozwoliło mi wyskoczyć do świadomości. Niestety byłem w takim szoku, że trafiłem do wariatkowa. Gdy doszedłem do siebie odkryłem, że jakimś sposobem wciągnąłem dziennikarkę do swojego świata. Ona była w znacznie gorszym stanie choć, jak się później okazało, częściowo udawała.

- Pamiętam. Zaginiona dziennikarka po której został tylko bucik. - podekscytowany mimowolnie podniosłem głos.

- Dokładnie. Ale to mi się później wyklarowało. Po licznych podróżach, po wielu światach teraz już wiem, że to nie ja ją wciągnąłem. To było lustereczko. W trakcie swoich przygód znalazłem wiele takich miejsc i rzeczy. Były  to portale do innych, równoległych światów. Wracając do tematu. Będąc na oddziale zamkniętym, jeszcze chyba w szoku, wykombinowałem, że muszę oswobodzić siebie i żurnalistkę. Potem jakoś dotrzeć do wspomnianego miejsca na ostatnim piętrze ministerstwa i wyekspediować ją z powrotem. W nie do końca zdrowej głowie umaiłem sobie, że to naprawi zaistniałą sytuację i będzie jak dawniej. Mam na myśli spokojne życie aż do emerytury.

- Niezła historia - kiwałem w zadumie głową. Może nawet trochę kupy się  trzyma. Z naciskiem na kupę.

- Niestety, niefortunne zbiegi okoliczności sprawiły, że transferowałem się razem z pańcią od bucika i trafiliśmy do jakiegoś małego i ciemnego pomieszczenia. Miałem ze sobą zapalniczkę, poświeciłem i okazało się, że siedzimy w niedużym sejfie tuż obok tego cholernego lustereczka.

- Żartujesz? - prawie pisnąłem. Wciągnąłem się w tę opowieść bardziej niż mogłem się spodziewać.

- Chciałbym. Uwierz mi.

Gość wyciągnął paczkę mentolowych. Po chwili wahania wyciągnął ją w moim kierunku.

- Poczęstujesz się? Nie mam ognia więc jak byś był tak łaskaw...

Uwielbiałem mentolowe więc nie dałem się prosić. Przypaliłem i chwilę delektowaliśmy się dymem od czarodzieja tytoniu. To był naprawdę dobry magik, ten Morris.

- Zaraz, zaraz, a skąd ty masz mentolowe? Są zakazane od paru lat. Aaa i gdzie twoja zapalniczka? - I tu cię mam mitomanie, z triumfem dorzuciłem w myślach.

- Mentole jeszcze z moich zapasów ze świata gdzie palą tylko takie. Zapalniczkę zostawiłem dziennikarce jak wiałem z sejfu. Siedzieliśmy tam ładnych kilka godzin i powietrze się kończyło. Lustereczko zaczęło nagle falować. Uznaliśmy, że to portal się otwiera i trzeba przez niego uciekać. Ona się zaparła i postanowiła zostać. Poprosiła żebym jej zostawił zapalniczkę, że mniej się będzie bać. Dziwna logika. Ucieczka dawała szansę przeżycia, a ona chciała trochę ognia, który zużywa tlen. Tak czy siak, ja wlazłem do lustra. Ona została. Dużo później okazało się, że nie zginęła. Spotkaliśmy się w innym ze światów.

Dumaliśmy jakiś czas paląc w milczeniu. Może i wariat ale zafascynowała mnie jego opowieść. Kto wie może ją kiedyś spiszę. Dobry pomysł na, co najmniej, opowiadanie. Jeśli mi poopowiada więcej, to może nawet pełnoprawną książkę. Z całą pewnością coś ma z głową albo cynicznie ze mną pogrywa.

- I tu dochodzimy do tego dlaczego koniecznie chciałem z tobą porozmawiać.

- Ano, właśnie. - Spojrzałem pytająco. Czego ten cwaniaczek chce?

- Krótko. Znasz wszystkich cokolwiek znaczących w Szopolandii. Potrzebuję się dostać do lustereczka i wyrwać się stąd. Wszystkie moje próby spełzły na niczym. Nie mam już pomysłów co bym mógł jeszcze zrobić aby się dostać do sejfu. Jeśli byłbyś skłonny mi pomóc, to wykorzystując twoje znajomości...

- A portal przy krzaku bzu? Tam zniknąłeś, prawda?- przerwałem mu. Przyszło mi do głowy, że jest on może złodziejem i w ten sposób chce się dostać do skarbca. Jednak cwaniak, może z wyższej półki ale jednak.

- Prawda. Próbowałem. Nawet miesiąc mieszkałem w namiocie dokładnie w tamtym miejscu. Nic się nie wydarzyło.

Powoli trawiłem przyswojone informacje. Dziwnie to wszystko brzmiało. Chcąc zyskać na czasie wskazałem na paczkę tutek. Teraz ja go naciągnę.

- Jasne, częstuj się.

Niespiesznie paliłem obserwując srokę czającą się na błyszczący w trawie kapsel po marnym, marketowym piwie. Co jest w błyskotkach, że ptak sobie wiele obiecuje po ich zdobyciu? Nie tylko zwierzę jako takie, człowiek ma  tak samo. No, tak, przecież też jest zwierzęciem. Zmarszczyłem czoło. Ależ mam dziś bystry umysł. Żyleta. Właśnie! Facet może być zwykłym złodziejaszkiem pragnącym świecidełek z sejfu, a później mi poderżnie gardło. Muszę się jeszcze dobrze zastanowić. Nie mogę podjąć pochopnej decyzji, której mógłbym żałować. Na czoło wypełzła jeszcze jedna, gruba, tłusta glista zmarszczki i przytuliła się do pierwszej. Aha, a może to jest sprawa gruba jak ten robal na moim czole i do tego podszyta międzynarodowym terroryzmem. Obym nie został wykorzystany do wyciągnięcia jakiś super tajnych informacji. Ściągnąłem brwi. U nasady nosa powstały dwie poprzeczne zmarszczki, jakby widelec nadziewający dwa tłuste robale powyżej, na czole. Właśnie! To może być przewrót. Chce obalić naczelnika. Nakręcałem się coraz bardziej. Wciska mi kit, a ja łykam jak małpa. Tak, najpierw załatwił tę małpę w czerwonym buciku, bo pewnie prowadziła śledztwo i wiedziała już za dużo. Z wrażenia ściągnąłem usta i podniosłem je aż pod sam nos. Teraz musiałem wyglądać jakbym wpadł w skunksa. Tak, na bank. Ta sprawa śmierdziała dużo gorzej. W mojej głowie wielka gonitwa była daleka od mety.  Wielkie wyścigowe derby.

- Proszę, przemyśl na spokojnie. Nie ważne jaka będzie odpowiedź. Mam dość tego świata. Chciałbym wrócić do swojego. Pamiętaj, nie naciskam ale chciałbym być potraktowany poważnie.

Jasne, nie naciska. Łazi za mną. Wciska mi kilo marnego kitu po wygórowanej cenie, a potem, że spokojnie. Cokolwiek zdecydujesz. Tak, akurat. Złodziej jeden, terrorysta, wariat, a może i zdrajca, a obciąć mu jajca.

Poderwałem się, wyrwałem nóż za pazuchy i z całej siły cisnąłem w jego kierunku. Nie zdążył mrugnąć gdy klinga wbiła się w ścianę szopy tuż przy jego uchu. Rozległ się charakterystyczny, wibrujący dźwięk drgającego ostrza. Pies śpiący przy moich nogach zerwał się, zjeżył, wyszczerzył kły i natychmiast, bez zastanowienia rzucił się przed siebie.

Gość zerwał się jak sprężyna. Jednym skokiem przesadził płotek i pobił rekord świata w biegu na nieokreślonym dystansie przez pola.

Pies wyrżnął w płotek aż zatrzeszczała czacha, a zęby z jękiem próbowały utrzymać strategicznie zajętą pozycję. Czako wracając zaskowyczał z pretensją:

- Ee, pan, nie wtrafiłeś, kurde, ne. I, teges, ne, żeby nie było, płacisz za dentyste, bo jak nie, to, kurde, wiesz, foch, kurde, ne.

No, to się porobiło.